sobota, 27 września 2014

Szkolne opowieści... O weekendowej rutynie.

A dziś o tym, jak wygląda typowy szkolny weekend.

Piątek 

Lekcje kończą się właściwie o 14:40.
Potem jest obowiązkowy apel, po którym nie odbywają się już żadne zajęcia dodatkowe (jest to jedyny taki dzień tygodnia), a wszyscy rozjeżdżają się do swoich domów.
Są też wyjątki - osoby, które zostają w internacie na każdy weekend. Są to tzw. full-boarders. I ja jestem właśnie jednym z nich.
Piątek jest leniwy. Mnie, wyznającej zasadę, że w piątkowy wieczór nie robi się nic związanego ze szkołą albo odrabia jedynie matmę, trudno jest zmienić przyzwyczajenia. Tak więc, póki co, moje trzy piątki polegały na względnym odpoczynku i rozmowach na Skype. A wszystko to przedzielone kolacją o 17:50 i z wymuszonym zakończeniem około 22:30 (gaszenie światła); ewentualnie: w porywach do 23:30 (wyłączanie Wi-Fi).




Sobota 

Niewiele różni się od szkolnego dnia, bo ze względu na wyjazdy do Norwich czy szkolne mecze, pobudka jest o 8:15.
Potem, śniadanie - 8:45. Typowe, niczym się nieróżniące od tego z dowolnego innego dnia tygodnia.
Później do 11 można odrabiać lekcje czy sprzątać pokój. Ja dotychczas zabierałam się za to pierwsze, bo o 11 jeździłam do Norwich.



Norwich to pobliskie miasto (jedynie jakieś 20-parę km), liczące około 150 tys. mieszkańców. Znajduje się tu sporo sklepów, dwa większe centra handlowe, trzy kina i różne inne atrakcje, z których można skorzystać podczas prawie pięciogodzinnego pobytu.



Oczywiście, o ile nie rozjedzie Cię samochód, nadjeżdżający z prawej - a nie z lewej - strony, nie zgubisz się w gąszczu ludzi (ruch na ulicach czy w sklepach jak w Warszawie w godzinach szczytu) albo nie zgubisz drogi do busu szkolnego, który przyjedzie po Ciebie o 16:30.
Taki żarcik. Tak naprawdę miasto jest na tyle przyjazne, że nie sposób się zgubić, nawet w gęsto zaludnionym centrum.



Po powrocie można się uczyć - aż do kolacji. I dla odmiany, po kolacji - znowu uczyć. Albo oglądać filmy, czytać, spacerować, ćwiczyć na siłowni, biegać, grać na fortepianie, pisać, śpiewać... Tak, tu już jest spora dowolność. I tak, aż do gaszenia świateł.


Niedziela

Niedziela jest inna. Pobudka jest o 11, a po niej jest brunch o 11:30 (połączenie śniadania i lunchu; następny posiłek to dopiero kolacja).
Moja niedziela wygląda jednak trochę inaczej (i tu generalizuję, bo to się raczej nie zmieni), gdyż zrywam się około 9, coś tam zjadam i jadę z rodziną nauczycielki biologii i jeszcze jednym kolegą do kościoła w miejscowości oddalonej od szkoły może 15 km.
Msza wygląda nieco inaczej, bo - jeśli kogoś to interesuje - nie ma ekranów, tylko są śpiewniki, w których trzeba znaleźć odpowiedni pieśni. Komunia jest pod dwoma postaciami. A przed mszą rozdają scenariusze, dzięki którym ogarniam, jak brzmią wszystkie odpowiedzi po angielsku. Fajna sprawa.
Po powrocie jem brunch i tu już jest znowu dowolność pt. "co robić dalej".



Są też wycieczki do aquaparku czy do innych krain pączków, ale póki co nie byłam na żadnej.
O 5:50 kolacja. Czasem zdarza się, że później coś się dzieje - różnego rodzaju spotkania czy apele (jak wynika z regulaminu), ale w trakcie mojego pobytu jeszcze nic takiego nie miało miejsca.

A dzisiaj? 

Dzisiejszy dzień jest nieco inny, bo mamy dzień otwarty, w którym muszą brać udział wszyscy prefekci, "charytatywni" prefekci (o tym opowiem wkrótce), a już przede wszystkim - mieszkańcy internatu na "pełen etat". A więc, nie jadę do Norwich, tylko przez 1,5h będę pomykać w mundurku i oprowadzać przyszłych - niedoszłych uczniów po szkole. A skoro będę w pokoju już o 13, "dowolność w robieniu czegoś / nicnierobieniu", zaczynam znacznie wcześniej.

ZA 3 TYGODNIE BĘDĘ W POLSCE!!!

Pozdrawiam wszystkich serdecznie, udanego weekendu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz