niedziela, 30 listopada 2014

Słów kilka na temat... Angielski to nie przeszkoda

Pomysł na post podrzucił mi anonimowy komentator, za co dziękuję bardzo! :) Jeśli ktoś jeszcze ma coś, o czym chciałby się dowiedzieć więcej, niech da znać, bo ja nie zawsze umiem rozpoznać, czy dany temat jest ciekawy czy nie. :D W każdym razie...

To był trudny tydzień. Pełen nauki, ćwiczeń z egzaminów z poprzednich lat i sytuacji, wynikających z prostego faktu: angielski nie był, nie jest i nie będzie moim pierwszym językiem. Amen.
Mimo wszystko, nie można powiedzieć, że stanowi on aż taki problem. Zależy. Ale co ja będę uogólniać, przejdźmy do rzeczy.




Początek

Pamiętam, jak tu przyjechałam we wrześniu: "Angielski wszędzie, co to będzie, co to będzie.".
Nie martwcie się.

Wbrew pozorom to nie taka tragedia, bo:

- ludzie na co dzień nie mówią wyszukanym, literackim językiem;
- tekst w podręcznikach jest dość zrozumiały, a i to, co mówi nauczyciel nie jest nie wiadomo jak pogmatwane;
- z każdym się jakoś dogadasz, jeśli masz ze sobą odpowiednie zaplecze słownictwa i gramatyki.
Ze względu na to, nie ma tak źle.

Z drugiej strony:
- jest sporo zwrotów potocznych i idiomów, o których się w życiu nie słyszało;
- jak się zejdzie kilku Brytyjczyków i zaczna się przekrzykiwać w grupkach... jeju, można zwariować;
- słownictwo specjalistyczne - matematyka, biznes czy nazwy umundurowania na historii --> bez słownika ani rusz!



Początek jest o tyle cięższy, że poziom mówienia i rozumienia jest gorszy, niż później - po pewnym czasie przebywania w tym kraju. Np. mnie bolała głowa od tego angielskiego wszędzie dookoła i przez parę pierwszych dni nie byłam w stanie wytrzymać z Angolami dłużej, niż do kolacji.



A co do słownictwa specjalistycznego...
Przykładem może być moja pierwsza matematyka w Anglii. Lekcja statystyki.
Siadamy, a ten nauczyciel rzuca pojęciami: "median", "mean", "mode", "interpolation" - z czego zrozumiałam tylko dwa - po czym zaczyna rysować jakieś dziwne diagramy. A zapis... Dlaczego w statystyce mamy "x"?! "Co on właściwie mnoży przez co?".
I te złowieszcze słowa: "Jak tego nie umiecie, to widocznie matematyka A-levels nie jest przedmiotem dla Was.".
Super. Myślałam, że ucieknę do Polski w trybie now. Ale zanim zaczęłam pakować manatki, po lekcjach zasiadłam nad podręcznikiem, przeanalizowałam to, co przepisałam z tablicy i popukałam się w czoło.
To wcale nie było takie straszne. "mean" to "średnia", "interpolation" dotyczyło wyznaczania wartości w danym przedziale, a te "x"... Cóż, przedstawię to obrazowo:


Ok, słyszałam o takich znakach, co nie zmienia faktu, że przez ostatnie 11 lat inaczej uczyli mnie patrzeć na tego typu działania.
A więc, dla chcącego nic trudnego, a wszystko da się ogarnąć.


Parę tygodni później...

Gdy nadszedł half-term, czyli po pierwszych 6 tygodniach, było już lepiej. W sumie podobnie, jak jest teraz.
Czyli: lepsze rozumienie, mniejszy stres przy mówieniu.
Jedyne utrudnienie to kwestia posiadania dwóch przedmiotów humanistycznych - angielskiej literatury i historii. "Rywalizacja" z Anglikami na przedmiotach, gdzie pisze się eseje - oni w ojczystym, ja - w swoim drugim języku, to już inna bajka.


Ale ogólnie, nie jest źle. To jest ten moment, gdy mówienie publiczne jeszcze bywa stresujące, ale za to, gdy trzeba się o coś zapytać, nadal nie wysługuję się Anglikami, licząc, że oni zrobią to lepiej, tylko idę sama. No bez przesady, nie jestem przecież niemową.
Nie twierdzę, że rozumiem zawsze wszystko, że nie popełniam błędów czy że nie brakuje mi czasem słówka, ale jest postęp.
No i w międzyczasie pojawiła się jedna irytująca przypadłość, o której wspomnę za chwilę.


Polski a angielski

Miesza się, i to jest okropne.
Nigdy dotąd nie spędzałam tyle czasu z angielskim (bo czym jest tygodniowo 4h w szkole i 3h na zajęciach dodatkowych w porównaniu z 24h/7/), tak więc nie wiedziałam, że tak się dzieje.
Ale nie będę oszukiwać: tak jest.



Gdy mówię po angielsku, zdarza mi się wrzucać: "chyba", "no", "ale", "wiem" --> zwłaszcza uciążliwe we wrześniu; wtedy kilkanaście razy na dzień było normą. Teraz może dwa razy w tygodniu, a może nawet rzadziej. Oby do przodu.
Co do polskiego: trudniej się wysłowić. A czasem do rozmowy ze znajomymi na Skype wrzuca się: "Oh, really?", "Yeah" czy inne takie.


A żeby kręćka w mózgu nie było za mało: czasem, gdy się myśli po angielsku, mózg podrzuca polskie słówka. A gdy mówi się do siebie po polsku - angielskie.
Odkryłam też, że żeby się skupić, myśląc po angielsku, nie mogę słuchać muzyki angielskiej, tylko polskiej. I odwrotnie.
To ten moment, gdy angielski nie jest jeszcze aż tak dobry, a polski nie jest już taki płynny. Skomplikowane.


Podsumowanie 

Nie jest to taka tragedia. Da radę się dogadać. A z czasem jest łatwiej.
Co do ludzi: otwarci, wyrozumiali. Gdy są pojedynczo, jest w ogóle super.
Gorzej, gdy są grupki. Albo gdy robią głupie miny i próbują się upewnić, czy wiesz co to: "stereotype". Nie no, to miło, że pani pyta, ale to słowo pochodzi z greki i po polsku jest niemalże identyczne. Nie żeby coś.
Ale w każdym razie, do przeżycia.
No i nie zapominajmy, czyj język jest bardziej skomplikowany. Przykładowo:


Tak więc, jeśli ktoś stresuje się językiem i to w nim widzi swój jedyny problem z wyjazdem za granicę, niech wie, że to nie taka tragedia, jak mogłoby się wydawać.



Ja jeszcze trzy lata temu miałam taką barierę, że przy Anglikach nie mogłam się odezwać, a co dopiero mówić o jakiejś perspektywie obcowania z nimi na co dzień... Ironia losu po prostu.

I tu muszę kończyć, gdyż kolejna esejowa niedziela przed nami. Ale z każdą chwilą bliżej do końca termu i powrotu do domu i to jest piękne.
Trzymajcie się ciepło w zimnej Polsce, deszczowej Anglii czy gdziekolwiek się obecnie znajdujecie!

2 komentarze:

  1. Co to znaczy "odpowiednie zaplecze gramatyki i słownictwa" ?
    A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Peryfraza: odpowiedni poziom rozumienia, umożliwiający dogadanie się z obcokrajowcami. ;) Jak średnio-zaawansowany czy nawet wyższy.

    OdpowiedzUsuń